Nie szalony dom jednak, ani piękna przyroda wokół, lecz jeden wieczór w mieście pozostanie mocno w mojej pamięci.
Obładowani w wino i słodycze poszliśmy z Wikingiem do parku. Rozsiedliśmy się już jakieś parę minut gdy dopiero zauważyliśmy w ciemności, że ktoś leży na podłodze owinięty siecią. Koło niego stała pusta już niemal plastikowa butelka z żółtą cieczą. Przyglądamy się uważnie i dochodzimy do wniosku, że jest za mały na człowieka i to pewnie jakiś przedmiot. Raymond dotyknął stopą sieci, która nagle poruszyła się. Przestraszyliśmy się nie mniej niż on. Z sieci wyłoniła się wątła postać i podeszła do nas. Mały Wietnamczyk usiadł w kucki przed nami i zaczął rozmowę. Parę słów, parę łyków. Piliśmy razem, on nam śpiewał. Cudnie, od serca, melancholijnie patrząc w księżyc. Poruszał przy tym rękoma niezwykle subtelnie, z gracją. Siedział cały czas owinięty w sieć, bo wieczór był chłodny. Częstowaliśmy go ciastami, ale nie chciał, był skromny. Popłakał się ze wzruszenia, że spotkał dobrych ludzi na drodze. Siedzieliśmy jeszcze chwilę w milczeniu kontemplując ten czas. Na pożegnanie zostawiliśmy mu torbę słodyczy, wodę i owinęliśmy jego szyję ciepłym szalem. Wietnamczyk zaśpiewał nam piosenkę "Vietnam Ho Chi Min".
Ruszyliśmy w stronę domu i niedowierzając własnym uszom słyszymy tę samą piosenkę! Na pagórku siedzą lokalsi, piją wino, a na gitarze gra bluesa tęgi Wietnamczyk w kowbojskim kapeluszu. Genialnie śpiewa barytonem, co jak na Azjatę jest dość niezwyczajne. Na małym stoisku kobieta sprzedawała wino, a drugi kowboj podstawiał zmarzniętym słuchaczom małe grille z żarzącym się opałem drewna. Długi wieczór trwał przy muzyce i winie.