7 maja 2017

Karaiby na stopa. Cz.III

            Jest coś magicznego w Karaibach, jakiś nieopisany czar. Spokój przeszyty szumem wiatru, śpiewem ptaków i bujaniem wody. Drewniane chatki wyłaniają się spośród bujnej roślinności uśmiechając się kolorami. Tubylcy z maczetami na ramieniu wędrują do rzeki by zażyć poranną kąpiel. Murzynki w finezyjnych fryzurach nonszalancko kroczą ulicami namiętnie krecąc biodrami. Rastafarianie w grubo splecionych dredach opierają się o kawałek muru obserwując powolnie toczące się życie. Zewsząd szepcząco kuszą sprzedawcy marihuany. Gdzieś z głośników dobiegają rytmy soca zagłuszające myśli megakilowatami. Zza rogu z impetem nadjeżdżają szaleni kierowcy minibusów wiozący więcej pasażerów niż są w stanie pomieścić. Ulicami wałęsają się bandy uczniów w jednakowych mundurkach z plecakami "Jansport".
           Po większości wysp karaibskich jeżdżą minibusy. Jeśli nie ma przystanku wystarczy machnąć ręką. Zatrzymują się niemal wszędzie gdzie mają możliwość. Nie musisz ich szukać - sami Cię znajdą. Podjeżdżają do przechodniów lub wykrzykują kierunek w ulicznym pędzie. Jeśli chcesz wysiąść z busika wołasz kierowcę lub walisz ręką w ścianę (czasami to nie pomaga, wtedy zdesperowani pasażerowie wyklinają kierowcę, co też nie pomaga) . Czasami jeżdżą z nimi pomocnicy, którzy ogarniają postoje, pieniądze i pomagają przy rozsadzaniu pasażerów. Wtedy jemu daje się znak, a on gwiżdże do kierowcy. Zdumiewające jest to, że wszyscy są w stanie skomunikować się  między sobą mimo zagłuszającej muzyki. Pasażerowie są często ścisnięci jak sardynki w puszce, a bileciarz siedzi lub stoi wciśnięty między pierwszy i drugi rząd foteli. Jeśli trzeba trzyma dodatkowo na kolanach zakupy pasażerów. Czasem minibusy służą za taksówkę. Zwłaszcza w niedziele, gdy rzadko kursują. Właścicielami są osoby prywatne, więc mogą poza wyznaczoną trasą robić z pojazdem co chcą. Nierzadko zdarza się, że w trakcie normalnego kursowania busik zbacza nieco z trasy by za dodatkową drobną doplatą podwieźć delikwenta bliżej domu. W ten sposób dostaliśmy się na lotnisko oszczędzając przy tym sporo pieniędzy na taksówce.






Dj 20 i znakomity kucharz :)


Te dziarskie babki poznaiśmy łapiąc stopa na Grenadzie. Zaproponowały nam żebyśmy razem zwiedzili wyspę, bo są na emeryturze (dwie z prawej) więc mają dużo wolnego czasu. Mieszkańcy Grenady są przesympatyczni i niezwykle pomocni. Mimo, że na Karaibach mówi się po angielsku to slang jest tak silny, że trudno było nam się z nimi porozumieć. Powszechne jest używanie zwrotu "ya man", nawet przez starsze panie :)










Ruchomy soundsystem. Na Karaibach muzyka brzmi wszędzie. Przeważnie głośna i z dużych glośników. Na wyspie Santa Lucia trafiliśmy na soundsystemowe zawody samochodowe. Na każdym etapie na scenę wjeżdżały po dwa samochody z olbrzymimi głośnikami na dachach. Kierowcy puszczali na zmianę po jednym utworze (przeważnie z dobrymi basami) po czym publiczność głosowała okrzykami na lepszego.  


Typowym karaibskim instrumentem jest steel drum. Dobry zespół potrafi zagrać na nich każdą piosenkę.














Na Karaibach nie trzeba boiska żeby grać w koszykówkę.
W razie tsunami zawsze znajdzie sie jakas droga ewakuacyjna. Karaiby leżą w strefie huraganów. Wydawać by się mogło, że dla wyspiarzy to dramat. Ku mojemu zaskoczeniu poznałam miejscowych, którzy organizują "huracane parties" gdy nadciąga huragan! Wszyscy zbierają się i ogladają jak za oknem szaleje wiatr! Współczesne domy są solidnie zbudowane więc czemu nie ;)


U fryzjera.  Ceny różnią się w zależności od wieku i usługi. Line up to przycięcie grzywki, thin line bakobrodów. Można nawet ogolić brwi! Zapłaciłam tylko 15 karaibskich dolarów(ok.30zł), ale efekt był piorunujący. Jedna strona dłuższa od drugiej :P



Fatalna promocja.

Dobra promocja ;) Tego typu napisy to norma na Karaibach. 







Tak wyglądają osiedlowe poczty. Czynne 2 godz rano i 2 godz po południu. W międzyczasie ci pani na poczcie roznosi pocztę. Musi znać wszystkich mieszkanców, bo domy nie mają tu numerów. Kiedy zabukowaliśmy nocleg wlaścicielka podała nazwę ulicy oraz informację: "drugi dom z lewej".





              Tej osobowości nigdy nie zapomnę. Jean--Michele, francuski dziennikarz, który pół życia spędził w miejscach ogarniętych emidemią i w obozach dla uchodźców. Pisał dla największych gazet. Poznanie go było dla mnie fascynujące. Szybko okazało się jednak, że rozmawiając z nami prowadzi w zasadzie monolog, a mimo że z pewnością ma mnóstwo ciekawych historii do opowiedzenia powtarzał wkółko te same. Ekscentryczny, dumny, z wygórowanym ego i konfliktowym charakterze, ponoć typowym dla tego narodu. Nie lubił gdy mówiło się na niego inaczej niż Jean-Michelle. Uwielbiał rysować, śpiewać, pływać nago, słuchać muzyki i pić rum-punch. Nie zapomnę tańców na łodzi w rytmie rock'n'rolla, wieczorów przy blasku lampy oliwnej i aromatycznej kawy o poranku. To po nim zaczęłam używać słowa "marvelous" gdy się czymś zachwycam. W nim, 60-latku, ujrzałam tego samego szalonego ducha, który tkwi we mnie.
              Jean-Michele'a poznaliśmy na Martynice. Szukał załogi na rejs, bo nie chciał płynąć samotnie. Wielu żeglarzy tak robi. Nie tylko ze względów towarzyskich, ale też dla bezpieczeństwa. Zamierzał popłynąć aż do Grenady, czyli prawie na koniec karaibskiego księżyca, zatrzymując się po drodze na wyspach. Czekał nas długi rejs.
Zamieszkaliśmy na katamaranie, który jest znacznie wygodniejszy do podróżowania niż monohol. Jest stabilniejszy, więc mniej buja i ma więcej przestrzeni na deku, przez co można się swobodniej poruszać podczas żeglowania. Poza lekkimi obowiązkami jak zmywanie czy przyrządzanie jedzenia trzeba niekiedy mocniej popracować. Łódź dość szybko zarasta glonami i muszlami, które spowalniają ją przy żeglowaniu. Musieliśmy je zeskrobać, co jest o tyle trudne, że trzeba było walczyć z nurtem i wstrzymać na dłużej oddech. Na dodatek jest to trochę syzyfowa praca, bo już po paru dniach glony odrastają na nowo.
               Mieszkaliśmy na katamaranie aż miesiąc. Nie udało się dotrwać do końca podróży. Jean-Michele miał, jak każdy z nas, mroczną stronę osobowości. Ubliżał ludziom. Nie chodziło tu o rasizm. Dotyczyło to każdego kto jego zdaniem podważył jego ego. Takich osób bylo wiele. Codziennie wyzywał kogoś, beształ z błotem i wchodził w konflikt. Rozmawialiśmy z nim o tym, przyznał nam rację i powiedział, że chce to zmienić. Niestety. Byliśmy u kresu naszej wspólnej z nim podróży. Ciepły miły wieczór w lokalnej knajpce na spokojnej wyspie Cariacou. Usiedliśmy przy piwie. Po godzinie przyszedł kelner i poprosił żebyśmy przesiedli się, bo stolik jest zarezerwowany. Normalna sytuacja, prawda? Najwyraźniej nie dla każdego. Jean -Michelle odpowiedział, że najpierw skończy pisać maila. My przesiedliśmy się. Po paru minutach przyszła starsza kobieta, która miała rezerwację i poprosiła grzecznie żeby opuścił stolik. Tu zaczął się dramat. Jean-Michelle najpierw odmówił, twierdząc że ma prawo siedzieć gdzie chce, a potem ubliżył tek kobiecie, po czym wstał, podszedl do nas i zaczął na głos wyzywać ją. Skończyło się to tym, że kelner wyprosił nas z restauracji. Następnego ranka postanowiliśmy, że jeśli Jean-Michele nie przeprosi nas za swoje zachowanie opuszczamy katamaran. Wiking zaczął rozmowę. Zapytał go czy ma coś do powiedzenia na temat wczorajszego wieczoru i swojego zachowania. Odpowiedział, że nie pamięta co się wydarzyło, pewnie za dużo wypił. Oczywiście kłamał. Spakowaliśmy się i wynieśliśmy. Żałosne i przykre, że po tym co razem przeżyliśmy nie mógł wydobyć z siebie zwykłe "przepraszam" ani nawet pożegnać się z nami.
              Popłynęliśmy na Grenadę statkiem cargo, który właśnie odpływał obok. Spędziliśmy na tej pieknej wyspie prawie dwa tygodnie, z czego niemal tydzień szukając kolejnej łodzi na ostatnią z wysp karaibskich - Trynidad i Tobago (a właściwie dwie wyspy). Niestety, owiane złą sławą państwo nie cieszy się obecnie popularnością wśrod żeglarzy. Krążą historie o piratach, którzy atakują przepływające obok łodzie. Szczególnie w okolicach Trynidad, na której nie jest teraz bezpiecznie. Żeglarze omijają ją więc szerokim łukiem, wyłączając nawet światła nocą, żeby piraci ich nie dostrzegli. Co ciekawe ataki zdarzają się w większości w okolicach Wenezueli, która leży jedynie 200km od Trynidad. Prawdopodobnie stamtąd właśnie pochodzi większość piratów. Nie udało nam się znaleźć łodzi, wsiedliśmy więc w samolot i polecieliśmy na Trynidad. Wbrew ostrzeganiom żeby tam nie lecieć, bo ludzie strzelają do siebie na ulicy.
              Trynidad różni się od pozostałych wysp karaibskich, a nawet od Tobago. Głównie z powodu mieszanki czarnoskórych z Hindusami i Chińczykami oraz rozmiarów wyspy (to największa z wysp Małych Antyli). Mieszkańcy nie są tak otwarci i uśmiechnięci jak na pozostałych wyspach, co jest zrozumiałe ze wzgledu na ich obecną sytuacje ekonomiczną. Chętnie jednak pomogają i są bardzo serdeczni. Z powodu dużej ilości przestępstw podpowiadali nam na których plażach możemy bezpiecznie rozbić namiot. Czasami pilnowali nas żeby nie stała nam się krzywda. W stolicy kręci się pełno podejrzanych osób, ćpunów i wariatów, a ulice patrolują uzbrojeni policjanci. Mieszkańcy Trynidad pozdrawiając Cię, zamiast "God bless" jak na pozostałych wyspach mówią "stay safe". Tobago natomiast ma typowy karaibski "vibe" oraz więcej turystów, którzy gromadzą się jedynie na kilku plażach, gdzie są również resorty. Pozostaje więc wiele pustych pięknych plaż. Spędziliśmy łącznie dwa tygodnie na obu wyspach śpiąc na dziko na różnych plażach. Poznaliśmy wspanialych ludzi i ani razu nie spotkało nas nic złego. Pozytywne podejście, rozsądek, intuicja i odrobina szczęścia to udany przepis na bezpieczne wędrowanie.
         






Nasza ulubiona zabawa w morzu:
Wiking przytapia Mayę :)


Katamaran Jean Michella.

Nietypowe cumowanie. Przywiązaliśmy się do palmy widocznej po lewej stronie.

Jean Michelle irytował się na łodzie, które za blisko podpływały i straszył je piszczałką :)

Dziennik pokładowy.

Awaria silnika. Mechanik na łodzi poza narzędziami powinien mieć  zapasowe elementy i sprzęt do snorklowania. Tu wpadł do wody jeden ważny mały element i panowie musieli po niego zanurkować. Niestety przepadł.

Ponton, którym codziennie podpływaliśmy na brzeg nie miał silnika. Czasem trzeba było daleko wiosłować przy dużym wietrze.

Pranie w rzece. Na Karaibach woda jest tak czysta, że mieszkańcy pija ją, kąpią się w niej...


...i myją samochody :)

Jean Michelle zawsze zbiera ze sobą szkicownik i znajdzie każda okazję do rysowania. W tym miasteczku stał się legendą :) 


Na każdej wyspie, gdzie kręcono "Piratów z Karaibów" zaznaczone są dokładne miejsca na mapie.


Karaiby to rajski ogród. To tu musieli mieszkać Adam z Ewą ;)

Z tego kwiatka piją kolibry. Najmniejsze ptaki świata, które można łatwo rozpoznać po szybkim szeleszczącym trzepocie skrzydeł i wertykalnej pozycji latania. Piękne zwierzęta, które niesamowicie szybko latają. Trudno je uchwycić obiektywem.



Bambusowy las.



Sprawdzaliśmy czy Tarzan naprawdę skakał na lianach.
 Tak, liany są bardzo wytrzymałe.

Petroglify z czasów pierwszych Indian.


Symbolem Karaibów jest papuga. Jest wiele gatunków i różnią się kolorami. Od nich wzięły się barwy flag poszczegolnych państw.

Tak wygląda galka muszkatołowa. Widnieje na fladze Grenady; jej eksport napędza gospodarkę kraju.

Orzech kakaowca. Z nasion powstaje kakao.


Spróbowałam czyste kakao. Okropne!!

Z okazji Dnia Niepodległości, całą Grenadę maluje się w kolory flagi. Tak pomalowany kraj pozostaje aż do następnego roku.





Na Karaibach wszędzie biegają dzikie kozy. 


To był spory żółw.

Tak wygląda naturalny asfalt.

Na jednej z wysp rosły niezwykłe pomarańczowe krzewy.

A w dotyku: "Wow, marvelous!" ;) Jak kauczuk! 


Co można zrobić z lianami poza huśtaniem się na nich?


Zerwać je na chrust. To było karkołomne zadanie, bo liany są bardzo mocne i giętkie.


Gdy brakuje kielbasek można zrobić ognisko z parówek :)




 Droga do morza.

Bananowa droga.


Palmowa droga.



Lokalna atrakcja: wrak samolotu.



"Survive!" 



Podwodne rzeźby na Grenadzie.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz