Jeszcze tylko trzydzieści kilometrów od granicy i będziemy w Laosie. Mijamy "wioskę zabitą dechmi". Widzę tłok na drodze i kolorowy namiot, słyszę muzykę.. och, to chyba wesele! Zatrzymujemy się tylko na chwilę, ale zaraz przybiega Wietnamczyk zapraszając nas do środka. Przed namiotem czekają goście. Po chwili podjeżdża nowiusieńka biała terenówka i ze środka wyłania się młoda para. Zamiast ryżu konfetti, zamiast chleba z solą butelka piwa z kieliszkami i liście betelu. Nie dziwi mnie to specjalnie. Piwo to chleb powszedni dla Wietnamczyków, a betel to azjatycka kofeina- żuje ją większość starszego pokolenia w wioskach. Ktoś wynosi dywan, na którym za chwilę zasiądą nowożeńcy z rodzicami. Rodzina wznosi toast za nowożeńców. Wchodzimy do namiotu weselnego. Jest różowo i cukierkowo. Wodzireje z organistami zabawiają gości. Po sali kręcą się goście przenosząc olbrzymie prezenty w postaci dywanów i kocy. W większości wiosek rozdaje się takie właśnie prezenty- praktyczne.
W odróżnieniu od polskiego wesela, gdzie przysięga małżeńska odbywa się w kościele bądź urzędzie stanu cywilnego, tu młoda para zakłada obrączki w weselnej sali. Następnie, tak jak u nas chodzą od stołu do stołu i wypijają kieliszek z każdym gościem. My zaczynamy i kończymy przy weselnym stole z kieliszkiem bimbru w dłoni. W ty czasie na zewnątrz część osób grała na tradycyjnych instrumentach: wielkich bębnach zawieszonych na wysokości głowy i czymś w rodzaju drewnianej łodzi, w którą uderza się drewnianymi kijami. Rytmicznie i synchronicznie.
Ostatnie co pamiętam to pyszna krewetka w ręku...Potem budzę się w hotelowym łóżku. Do granicy docieramy następnego dnia...
W odróżnieniu od polskiego wesela, gdzie przysięga małżeńska odbywa się w kościele bądź urzędzie stanu cywilnego, tu młoda para zakłada obrączki w weselnej sali. Następnie, tak jak u nas chodzą od stołu do stołu i wypijają kieliszek z każdym gościem. My zaczynamy i kończymy przy weselnym stole z kieliszkiem bimbru w dłoni. W ty czasie na zewnątrz część osób grała na tradycyjnych instrumentach: wielkich bębnach zawieszonych na wysokości głowy i czymś w rodzaju drewnianej łodzi, w którą uderza się drewnianymi kijami. Rytmicznie i synchronicznie.
Ostatnie co pamiętam to pyszna krewetka w ręku...Potem budzę się w hotelowym łóżku. Do granicy docieramy następnego dnia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz