20 stycznia 2017

Yo soy Fidel


           25 listopada 2016. Tego dnia zmarł Fidel Castro. Tego dnia przyleciałam na Kubę. Nieświadoma sytuacji obudziłam się następnego ranka i pięrwszą wiadomość, którą usłyszałam była: "Fidel nie żyje". Ciarki przeszły mi po plecach. Co za niezwykły zbieg okoliczności! Przez najbliższe dni będę świadkiem ważnej historii. Zobaczę inny obraz Kuby. Nie będzie muzyki, fiesty, tańca i rumu. Przez dziewięć kolejnych dni będzie obowiązywać żałoba narodowa. To będzie z pewnością inna Kuba niż z moich wyobrażeń, ale inna nie znaczy mniej ciekawa, a może wręcz przeciwnie.
              Tysiące ludzi zebrało się na placach rewolucji w całym kraju, by oddać cześć El Comandante. Pięćdziesiąt lat historii z człowiekiem, który bez wątpienia był jednym z najbardziej charyzmatycznych przywódców świata. Jedni go kochali, inni nienawidzili, większość jednak po jego śmierci oddała mu należny szacunek. Kubańczycy płakali, śpiewali hymn narodowy, wypisywali na czołach miłość do Fidela. "Viva Cuba!", "Viva la revolucion!", "Yo soy Fidel!"- krzyczeli. Patria o muerte, narodowe hasło wybijane na monetach mówi dobitnie o postawie Fidela względem kraju. Patriota o głębokim sercu, gotów zginąć za ojczyznę i pociągnąć za sobą naród.
              10 rano. Stoję w palącym słońcu i kilometrowej kolejce przed placem rewolucji w Havanie. Ze mną setka Kubańczyków, którzy podobnie jak ja czekają tu wiele godzin żeby złożyć hołd przywódcy. Trwa to jedynie chwilę, lecz dla nich ta chwila warta jest poświęcenia. Tłumy witają też karawanę pogrzebową, która przemierza kraj z Havany do Santiago de Cuba. Tam, na tym samym cmentarzu na którym stoi mauzoleum Jose Marti, zostanie pochowany Fidel. Jego ciało zostało skremowane, a urna spoczęła w grobowcu. Pozostał po nim kamień.








Kolejka na placu rewolucji do memoriału Jose Marti.

Memoriał Jose Marti. Kubańczycy zebrali się tu by oddać cześć przywódcy.

"Fidel. Do zwycięstwa na zawsze!"

Były komunista z NRD



Memoriał Che Guevara.


Na placu rewolucji w Santiago de Cuba.




Na pogrzeb przybyli ludzie z całego świata.


















5 stycznia 2017

Na Jawie

         Na Jawie jak we Śnie. Tak się można poczuć po wspinaczce na wulkany na indonezyjskiej wyspie Jawa. Słynne Bromo i Ijen warte są godzin i trudu, które trzeba poświęcić żeby do nich dotrzeć. Niespotykane krajobrazy i wrażenia zapadają głęboko w pamięć.
          Iljen wzbudził we mnie mieszane emocje. Początkowo pokonuję trudną wspinaczkę w górę, by zejść jeszcze trudniejszym szlakiem głęboko w dół wprost w opary siarki. Na twarzy mam maskę; ledwie dyszę. Powietrze wypełnione jest silnie trującymi oparami siarki. Po drodze mijam wątłych  tragarzy wynoszących na ramionach w wiklinowych koszach ważące ponad 100 kilogramów kawały siarki.  Niektórzy z nich nie używali masek. Przyzwyczaili się, a w masce trudno złapać oddech. Wreszcie docieram w dół krateru. Z zieleni wyłania się człowiek w kasku. Wynosi bloki siarki. Niektórzy pracownicy sprzedają wyrzeźbione z niej zwierzaczki. Liczą na dodatkowe pieniądze, bo za pracę w piekle zarabiają grosze. Mimo, że niewielu z nich dożywa czterdziestki. Obok bucha magiczny niebieski ogień, który hipnotyzuje i czaruje mnie. Ten gaz zamienia się w czerwoną ciecz, której końcowym efwktem jest żółta zastygła siarka. Tu powietrze jest tak toksyczne, że bez maski nie da rady.              
           Trzeba wyruszyć wczesnym świtem żeby ujrzeć spektakl świateł wyłaniający się z krateru. To jednak nie jedyna magia, która mnie czekała. Wracam tę samą drogą na szczyt, żeby ujrzeć krater z góry, a w nim cudowne turkusowe kwaśne jezioro we wschodzącym świetle słońca. W dole z piekła buchają żółte opary śmierci.






























              Bromo. Czwarta rano. Moje ciało przeszywa mróz. Zimny tropik wkońcu mnie dopadł. Opatulona we wszysto co zawiera mój plecak trzęsę się z zimna. Zmarzłam już na motorze, w drodze na wulkan. Dwie godziny lodowatego powietrza wypełniły każdą cząstkę mnie. Nawet Wiking nie może przestać się trzęść. Po drodze zatrzymują nas "bileterzy". Twierdzą, że to punkt, gdzie trzeba kupić bilet. Intuicja słusznie podpowiada nam, żeby zignorować ich. Parę kilometrów dalej jest prawdziwa bramka i trzeba niestety słono zapłacić. Jawa nie oszczędza na turystach. Wreszcie pierwsze promienie słońca zaczynają nas rozgrzewać. Różowa poświata roświetla niebo. Z ciemności wyłaniają się mroczne wulkany.
              Żeby dotrzeć do kraterów, pokonaliśmy drogę na motorze, konno, a na koniec wspinaliśmy się w długiej kolejce na sam szczyt. Wokół pusta przestrzeń i surrealistyczny księżycowy krajobraz.