30 czerwca 2016

Jaskinia.

     To była spontaniczna decyzja. Myśleliśmy wprawdzie, by pojechać do największej w Laosie, odkrytej zaledwie parę lat temu i wciąż do końca niezbadanej jaskini Tham Khoun Xe na rzece Xe Bang Fai. To jedna z największych jaskin na świecie o długości około 7 kilometrów, szerokości ponad 70 metrów i niemal 100 metrów wysokości. Sytuacja była jednak wyjątkowa: wśród naszej trójki byla ukryta, czwarta osoba. Ona była teraz najważniejsza i trzeba było się nią szczególnie opiekować. Wybraliśmy więc popularną wśród turystow, a więc łatwo dostępną inną jaskinię, również ciekawą. Przyjechaliśmy w ten region żeby przejechać legendarną wśród motocyklistów trasę, tzw loop i przy okazji zobaczyć jaskinie. Na południu Laosu jest ich pełno, mogliśmy wybierać. Wiedzieliśmy, że droga do tej nowo odkrytej jaskini jest trudna, dluga i nie do końca poznana.  
      Ciekawość świata i chęć podążania nieutartymi szlakami zwyciężyła. Popchnęlo nas do tej decyzji spotkanie zapalonego rodaka, który marzyl aby tam pojechać, ale również zdecydował się pojechać w znane, bezpieczne miejsce ze względu na rodzinę, z którą podróżował. "Gdybym był sam nie wahałbym się ani chwili"- rzekł do nas. Miał mapkę, na której zaznaczył gdzie dokładnie jest jaskinia i jak  do niej dojechać oraz kontakt do osoby, która mogłaby nas tam zabrać łodzią. Można do niej tylko wpłynąć, innej drogi nie ma. Długo nie musiał nas przekonywać. Pociągnął za odpowiednią strunę, wspólną dla naszej trójki strunę przygody. Spakowani w małe plecaki na parę dni, wyposażeni w dobrej jakości skutery ruszyliśmy w nieznane. 
        Droga była znacznie gorsza niż się spodziewałam, piaszczysta i nierówna. Musiałam mocno trzymać kierownicę żeby nie przewrócić się. Gdybym nie miała maski zapewne udusiłabym się pyłem. Musieliśmy robić częste przerwy. Zbliżał się już wieczór, do najbliższej wioski kilkanaście kilometrów, a wokół totalne pustkowie. Okazuje się, że nie działa mi przedni reflektor więc musimy jeszcze zwolnić tempo. Zapadły ciemności. Wciąż nie ma żywej duszy wokół. W razie czego mamy namiot, ale rozbicie go w nieznanym nam dzikim środowisku jest ryzykowne. Wkońcu dostrzegamy jakiś dom. Pukam do drzwi, pytam gdzie możemy przenocować, gospodarz wymienia jakąś nazwę i wskazuje palcem kierunek przed nami. Jedziemy dalej. Kolejna chata, znowu pytamy, uśmiechają się tylko i wzruszają ramionami. Pokazujemy gestem spanie, łóżko, mając cichą nadzieję, że  nas przenocują- nic z tego. Po drugiej stronie drogi są dwie inne chaty, może tam się uda. "Boo mee" -słyszymy, czyli "nie ma". Ten zwrot często pada z ust Laotańczyków przez cały mój pobyt w ich kraju. Nie chcą pomóc, nie robią nawet wysiłku w tę stronę. Kilka kilometrów dalej znajdujemy swoje przeznaczenie. Gospodarz domu otwiera drzwi i pokazuje nam sklep. Wymienia nazwę, którą powiedział właściciel pierwszego domu. Czy to jakieś nieporozumienie? Za chwilę gospodyni przynosi materace, koce i ścieli dla nas posłania. Nie spodziewałabym się, że będę spać w sklepie! Dziwna jest laotańska gościnność. Nie śpimy jednak sami, lecz z właścicielem. Pewnie obaeia się, że będziemy chcieli ukraść coś ze sklepu i uciec nad ranem. A może chce nas chronić...któż to wie. Osobliwie, jakby to powiedziała Kasia.





Kasia i Michał





Smakowite szczurki...
...i ptaszek







Odpoczynek.




        O świcie ruszamy w dalszą w trasę. Zatrzymuję się po drodze by naprawić światło w wiosce, w której poza serwisem, prostą jadłodajnią i fryzjerem nie ma nic. Zaobserwowałam, że fryzjer to zasadnicza przydrożna usługa. Nic dziwnego: włosy nie najlepiej wyglądają po dniu jazdy w kasku i pyle, a może czeka ważne spotkanie. Dojeżdżamy do miasteczka, w którym mieszka przewodnik z łodzią. Niestety nie ma go aktualnie na miejscu, więc musimy na własną rękę dotrzeć do celu. Im dalej tym bardziej dziko. Przeprawiamy się skuterami przez rzekę, przejeżdżamy drewniane prowizorycznie zbudowane mosty, zjeżdżamy ze stromej góry zakupując się w piachu. Adrenalina rośnie, krew pulsuje mocniej, a na twarzy pojawia się strach zmieszany z ekscytacją. Padnięci, zakurzeni ale z uśmiechem na twarzy odnajdujemy tajemniczą jaskinię. Pozostaje nam tylko znaleźć przewodnika lub kogoś z łodzią, kto zechciałby popłynąć z nami. Spotykamy grupę zapalonych motocrossowców z przewodnikiem. Ten pyta nas zdziwiony jak się tu dostaliśmy, bo nikt tu nie przyjeżdża sam, jedynie ze zorganizowaną wyprawą. "Nie znajdziecie tu przewodnika"- twierdzi. Owszem, za to udaje nam się zorganizować za niewielką opłatę dwóch  miejscowych panów z pontonami. Zaopatrzeni w latarki ruszamy następnego dnia z rana.
          Przeprawa przez jaskinię nie była łatwa. Dziewięć kilometrów rzeką z progami, które musieliśmy jakoś pokonać w ciemnościach. Przepłynięcie przez nie było zbyt niebezpieczne. Nurt był na tyle silny, że mógłby przewrócić pontony, co mogłoby się skończyć rozbiciem głowy o skały. Jedyną możliwością było przeniesienie pontonów górą, po śliskich skałach. Jaskinia jest ogromna, czasami nie widać gdzie kończą się ściany. Mrok dodaje tajemniczości i grozy, budzi wyobraźnię. Po około godzinie dopływamy do końca, czyli drugiego wejścia do jaskini. Zachwycona zielenią bijącą w oczy z otaczającej dżungli i ogromnymi skałami postanawiam poskakać po nich. Żeby kózka nie skakała...niestety wspinając się po skałach spadam i wybijam sobie palec u ręki, na dodatek prawej. Palec spuchnięty, przede mną ponad godzina drogi powrotnej i dwa dni drogi do domu. Pięknie.
          Różne scenariusze chodziły mi po głowie w związku z przetransportowaniem motoru, ale nie przewidziałabym tego. Miejscowi postanawiają zapakować go na niebywały pojazd, coś w rodzaju przyczepy, typowy dla laotańskich wiosek. Na stojąco, na pace obok trzęsącego się motoru przeprawiamy się spowrotem przez rzekę, rozklekotany most, a nawet udaje się  nam podjechać pod stromą górę. Jakimś cudem motor nie przewraca się, ja też nie, chociaż obijam się co chwila o boki. Kierowca podwozi nas do najbliższego miasteczka, a dalej musimy sobie poradzić sami. Mieliśmy dwa skutery: jeden, na którym jechałam ja, drugi na którym jechała para moich przyjaciół. Jedynym rozwiązaniem była zamiana- Kasia poprowadzi mój skuter, a ja pojadę jako pasażer z Michałem. Sytuacja wydaje się prosta, lecz okoliczności nie do końca były różowe. Otóż Kasia była w ciąży. Mimo tego zdecydowała się, poprowadziła motor w niełatwych warunkach, a wymagało to nie lada odwagi i poświęcenia. Szacunek.











Mój "przewodnik"




Te pojazdy prowadzą również dzieci.

Szpital.
Moja urocza pielęgniarka.

Kasia na moim motorze.



Przeprawiamy się przez rzekę.



Pytamymiejscowych o jaskinię małp. Nie dogadujemy się nawet na migi, za to skuteczny okazuje się rysunek.
Udaje się, ale małp nie ma.
Uczennice wracają za szkoły.
Osobliwa restauracyjna ubikacja.













19 czerwca 2016

Ojciec Zbawiciel.

       Poznałam go na ulicy, siedząc na typowym malutkim azjatyckim stołeczku w oczekiwaniu na motor, który był właśnie naprawiany. Podszedł i odrazu zapytał ile chcemy za nasze motory. Szuka motorów dla dziesięcioosobowej grupy, która chce przejechać na nich Laos i Wietnam. Pieniądze ze sprzedaży zostaną przeznaczone na rzecz niepełnosprawnych dzieci. Szczytny cel. 
       Rob jest Anglikiem. Łysym, starym, z dużymi przednimi zębami pomiędzy którymi widnieje szeroka szpara. Jest niezwykłym człowiekiem. Przemierzył Azję od Rosji po Chiny limuzyną! Z zawodu jest mechanikiem, od wielu lat mieszka w Laosie. Komunikuje się z miejscowymi po laotańsku. Twierdzi, że to małpi język- łatwy i zabawny. Jest bystrym, łagodnym, skromnym mężczyzną. Ojciec czworga dzieci, rozwiedziony, wziął sobie za żonę młodą atrakcyjną Laotankę. Wkrótce będą mieć dziecko.
       Jest wielu takich jak Rob. Jego historia jest jednak nieco inna. Laotańska żona ma bowiem HIV. Oznacza to, że być może przyszłe dziecko będzie zarażone. Rob ma ponad sześćdziesiąt lat, jego żona około trzydzieści. Wiedział o chorobie i mimo tego zdecydował się podjąć ryzyko. Kiedy dowiedział się o ciąży tłumaczył żonie, że jest za stary i pewnie umrze jak ich dziecko będzie jeszcze młode. Ona rozpłakała się i odpowiedziała, że nieszkodzi, że wychowa je sama z pomocą rodziny, że to jej jedyna szansa na dziecko. Kto zechce kobietę z HIV-em? Ścisnęła jego serce. 
       Laotańscy mężowie są niewierni, co jest niemal tradycją. "Falang", czyli biały człowiek z zachodu jest więc poszukiwanym mężczyzną nie tylko dlatego, że jest biały i bogaty, lecz również dlatego, że jest wierny. Żona Roba zaraziła się właśnie od byłego, niewiernego męża.
       Rob uratował nie tylko człowieka, ale również małpę. Kupił ją na lokalnym bazarze za grosze. Prawdopodobnie wylądowałaby na jakimś stole lub w "cyrku na kółkach". Niestety w Azji jest to nierzadkie. Nie mógł na to pozwolić. Wziął ją do swojego ogrodu, gdzie wychowywała się z psem i kurami. Widziałam nagrania jak się czule bawią ze sobą. Coś pięknego! Niestety jak to w małpim gaju tak i w ogrodzie małpka zaczęła wariować i niszczyć wszystko. To dzikie zwierzę i pomimo starań ciężko je było udomowić. Ostatecznie Rob pożegnał się z nią i zawiózł do jednego z ośrodków dla odratowanych zwierząt.
Osobiście widziałam na bazarze malutką małpkę na sprzedaż. Jej życie kosztowało jedynie 30 dolarów.